Powrót

Winnicka: Wielka Brytania to dla Polaków egzotyczny kraj

Artykuł zgodny ze stanem prawnym na dzień: 2015-03-16

Kultura, emocjonalność, społeczne kody obowiązujące w Wielkiej Brytanii wciąż czynią ten kraj egzotycznym, trudnym do zamieszkania dla polskich emigrantów. - Tak było po II wojnie światowej, tak jest i teraz - uważa Ewa Winnicka, autorka "Londyńczyków" i "Angoli".

PAP: W poprzedniej książce pt. "Londyńczycy" pisała Pani o Polakach, którzy osiedli w Wielkiej Brytanii po II wojnie światowej, w "Angolach" - o polskiej emigracji na Wyspy, która ma miejsce w ostatnich latach. Czym różnią się od siebie te dwie fale emigracji?

Ewa Winnicka: Przede wszystkim liczbą emigrantów - szacuje się, że po II wojnie światowej w Wielkiej Brytanii osiadło ok. 250 tys. Polaków, w ostatnich latach przyjechało tam ich około miliona, choć nie wszyscy na stałe. Wracamy i wyjeżdżamy, czasem jesteśmy tak samo zakorzenieni w Anglii jak w Polsce. To jest podstawowa różnica - emigranci powojenni nie mieli do Polski powrotu, osiedlenie się na Wyspach nie było wynikiem ich wolnego wyboru, nie mieli już do czego wracać. PRL to nie był kraj, o który walczyli. W PRL-u czekało ich więzienie, zesłanie, w najlepszym razie niekochane żony.

PAP: Bardzo charakterystyczna jest wypowiedź jednego z przedstawicieli powojennej emigracji, który powiedział, że Polacy w Anglii są jak wyrzuceni na Marsa i teraz muszą sobie w tych warunkach stworzyć Polskę, właśnie nie tyle dostosować się do angielskich warunków, stać się częścią tego społeczeństwa, co próbować odtworzyć realia ojczyste.

E.W.: Bo dla większości to była sytuacja przejściowa. Generałowie przekonywali, że zaraz wybuchnie trzecia wojna światowa przeciwko Związkowi Radzieckiemu i żołnierze wrócą do ojczyzny. Jeszcze do 1973 roku politycy emigracyjni przekonywali ministrów rządu Margaret Thatcher, że wojna jest  konieczna. Był czas, gdy żołnierze przyjmujący obywatelstwo brytyjskie byli uważani za zdrajców przez generała Władysława Andersa. Z drugiej strony Brytyjczycy nie byli przesadnie szczęśliwi z powodu naszej obecności. Jeden z moich rozmówców wspomina tabliczki na drzwiach mieszkań do wynajęcia: no dogs, do Irish, no Polish.

Kiedy zaczęłam pracę nad pierwszą książką, trafiłam na napisany w 1947 r. poradnik dla emigrantów, którego autor wyjaśniał, jak Polacy powinni się zmienić, by dostosować się do miejscowej kultury. Rzeczywistość Wielkiej Brytanii jest dla Polaków egzotyczna, a podróżowanie po tym kraju przy okazji „Angoli” tylko pogłębiło to wrażenie. Kultura, emocjonalność, sposób życia Anglików był i jest dla nas trudny do zrozumienia.

PAP: Jakie są różnice w polskiej i brytyjskiej mentalności, które utrudniają integrację?

E.W.: To jest kraj wyspiarski, który bardzo długo funkcjonował w izolacji od Europy. „Mgła. Kontynent odcięty” – głosił nagłówek prasowy, co oddaje dobrze świadomość Brytyjczyków. To kraj skrajnych indywidualistów, przywiązanych do swej prywatności. Lidia, jedna z moich bohaterek, opowiada, jak próbuje zaprosić do domu dwie angielskie koleżanki z biura. One owszem, przychodzą, ale rewizyty nie ma. Namawiają na wspólne zakupy, ale kiedy Lidia pyta, kiedy mogą pójść – zawsze coś im wypada. Wojciech, biznesmen z Londynu, mówi o angielskim „soon”, czyli: wkrótce. Nie wiadomo, co to znaczy w stosunkach międzyludzkich, a dopytywanie jest nieeleganckie. Jedna z moich bohaterek, obecnie związana z Anglikiem z upper middle class, cztery lata czekała na zaproszenie na randkę. Teraz jest w bardzo szczęśliwym związku.

Brytyjska dynamika rozwoju relacji jest inna, co bywa dla nas, rozemocjonowanych, frustrujące. Mam angielskiego znajomego, który po pół wieku od przeprowadzki do małej angielskiej wioski, wciąż jest nazywany "tym nowym".

PAP: Czego, jak czego, ale indywidualizmu Polakom odmówić nie można. Co się dzieje, gdy zderzają się te dwa indywidualizmy - polski i brytyjski?

E.W.: Co innego pojmuje się jako indywidualizm w Polsce, co innego w Wielkiej Brytanii. Dla Brytyjczyka jest to samowystarczalność i niezależność. Na pewno nie brak umiejętności współpracy, co jest naszym kłopotem. Ojciec Marcin Lisak, dominikanin, który kilka lat mieszkał w Dublinie mówi, że brak solidarności jest dojmujący. Widać to podczas wyborów do rad gminy, kiedy wystarczy dostać 200 głosów, żeby zdobyć mandat. Polaków nie ma w ogóle. A przecież integracja na poziomie politycznym jest jedną z najwyższych form zintegrowania z daną społecznością.

PAP: Jak Pani to tłumaczy? Czy to zazdrość o cudze powodzenie? Powojenna emigracja też się nie wspierała wzajemnie?

E.W.: Tak procentuje polska historia, kilkaset lat pielęgnowania nieufności wobec państwa. Bo w Wielkiej Brytanii nie jest tak, że jesteśmy wobec siebie specjalnie zazdrośni. Jesteśmy raczej niezainteresowani współdziałaniem.

PAP: Czy w tej nowej emigracji ktoś kandyduje do władz samorządowych?

E.W.: Wydaje się, że młoda emigracja ma większą wolę walki. Spotkałam ludzi, którzy w polityce, w działaniach pozarządowych i na rzecz swoich społeczności słusznie upatrują atrakcyjnych ścieżek kariery. Poza tym główne partie polityczne mają nadzieję, że Polacy będą w końcu elektoratem. Wabią aktywnych. Rozmawiałam z kandydatką, która ubiegała się o mandat radnej w podlondyńskiej gminie. Pukała do kilkuset drzwi w okręgu. Przegrała z populistami, którym kryzys bardzo pomógł. Łatwo jest obwiniać o brak pracy emigrantów. Ale Ela Vine nie ma jeszcze 30 lat. Jeszcze o niej usłyszymy.

PAP: Ilu teraz w Wielkiej Brytanii jest emigrantów ze wszystkich stron świata? Jaki procent tej zbiorowości stanowią Polacy?

E.W.: Prawie 10 proc. mieszkańców Wielkiej Brytanii urodziła się poza Wyspami. W Londynie polski jest drugim co do częstotliwości używania językiem. Pierwszym jest wciąż angielski.

PAP: Czy jest jakaś hierarchia emigrantów, różnice w traktowaniu ich przez autochtonów?

E.W.: Czytając brytyjskie gazety, zwłaszcza te tabloidowe, można odnieść wrażenie, że łatwiej krytykować Polaków niż np. imigrantów o innym kolorze skóry. Brytyjczycy nie lubą oskarżeń o rasizm, a Polacy wyglądają właściwie tak jak oni sami, wyłączając może popularność plecaczków i wąsów. Inaczej sprawa wygląda w rozmowach prywatnych. „Czy oni uważają, że Manchester to Karaczi?” - zastanawia się angielski znajomy mojego bohatera i ma na myśli zarówno strój, jak i niechęć do asymilacji przybyszy z Pakistanu.

W latach 50., kiedy Wielka Brytania zgodziła się na legalny przyjazd dużej grupy Jamajczyków, bardzo trudno było im znaleźć mieszkanie. A jeżeli na jakiejś ulicy jeden z właścicieli złamał się i wynajął im lokal, to cała ulica w błyskawicznym tempie wyludniała się z białych mieszkańców, którzy przenosili się gdzie indziej. Tak powstawały getta.

PAP: Czy polscy emigranci też je tworzą?

E.W.: Londyńczycy tworzyli. Jeśli nie getto, to domkniętą społeczność. To najczęściej byli wojskowi, raczej po 40. Trudno im było nauczyć się języka, trudno było znaleźć pracę zgodną z kwalifikacjami. Pracowali w piekarniach, w metrze, słynna Srebrna Brygada czyściła łyżeczki w hotelu Dorchester, gdzie jeszcze kilka lat wcześniej urządzano na ich cześć przyjęcia. Gdy nieco się wzbogacili wielu z nich zaczęło kupować domy na wynajem. Trafili na okres, gdy duże domy w Londynie były stosunkowo tanie jako mniej ekonomiczne w eksploatacji. Praktyczni Brytyjczycy unikali ich kupowania, Polacy - przeciwnie. W ciągu kilku dekad cena nieruchomości bajecznie poszybowała w górę i teraz potomkowie polskich emigrantów, którzy inwestowali w nieruchomości (a byli tacy, którzy kupowali całe ulice) mają się bardzo dobrze.

PAP: A współczesna emigracja?

E.W.: Nie cierpię stereotypów, więc opowiem o jednym ze scenariuszy, być może najbardziej popularnym, jeśli na Wyspy wyjeżdżają Polacy bez angielskiego i wykształcenia, umęczeni brakiem perspektyw. Zwykle dają się uwieść ogłoszeniu agencji pośrednictwa pracy i zaczynają wierzyć w British Dream, czyli łatwe pieniądze w fabryce kurczaków na przykład. Dzielą mieszkanie z innymi Polakami, zarabiając zwykle tyle, by opłacić czynsz i nie umrzeć z głodu. Odłożyć pieniądze jest trudno, uczyć się angielskiego po 10 godzinach pracy jeszcze trudniej. Po kilku miesiącach człowiek nabywa prawo do zasiłków, ale musi wiedzieć, że powinien o te zasiłki wystąpić do gminy. Zdarza się, że nie wie jak. Oczywiście większość rodaków staje mocno na nogi, zakłada własne firmy, awansuje, zakłada rodziny. Ale na tym pierwszym etapie pozostają między swoimi. Mam wrażenie, że wielu z nich ta mała Polska całkiem odpowiada.

PAP: Wiele się słyszy o ciężkim losie eurosierot, ale z "Angoli" wynika, że życie dzieci emigrujących z rodzicami jest też pełne traum.

E.W.: To nie jest reguła. Ale zdarza się, że sytuacja dzieciaków, które przyjechały z rodzicami jest trudna. Zwłaszcza jeśli rodzice zajęci są walką o przeżycie i nie ma ich w domu, są zestresowani i wściekli, mieszkają w wielopokojowych mieszkaniach wypełnionych obcymi ludźmi. Jeśli dzieci przyjeżdżają bez znajomości języka, jeśli trafią do złej szkoły – przeżywają potężny stres. I najczęściej nie ma w pobliżu babci, do której można pobiec w każdej chwili. Za to w szkole działa np. regularny gang chłopców Somalijczyków, przed którym trudno uciec. Opowiadam historię mojej bohaterki i jej syna.

PAP: Z "Angoli" wynika, że ekskluzywna szkoła z internatem też bywa koszmarem.

E.W.: W Anglii dla ludzi bogatych posłanie dziecka do takiej szkoły jest oznaką statusu. Znajomy brytyjski pisarz, który samotnie podróżuje po Syberii, twierdzi, że szkoła z internatem uodporniła go na wszelkie lęki, zagrożenia. Nic już go tak bardzo nie wystraszy w życiu, nigdy już nie będzie się czuł tak samotny. Polscy rodzice, którzy fundują swoim dzieciom taką szansę życiową, nie zdają sobie sprawy, że często wrzucają dziecko w świat jak z "Władcy much" Goldinga. Oczywiście nie wszystkie szkoły są takie same, znam kilku bardzo zadowolonych polskich absolwentów. Mają „posh” akcent, świetną sieć znajomych i otwarte kariery.

PAP: "Londyńczcy" mieli swoje rytuały celebrowania polskości, święta, przedstawienia... Czy obecna emigracja też tak mocno przywiązana jest do polskości?

E.W.: Na pewno nie musi się tak bardzo starać, bo Polskę ma na co dzień w telewizorze, w telefonie, na Skypie, w Internecie. Nie tylko w marzeniach. Język polski nie jest nabożeństwem. Ale odradzają się organizacje, które nazywają się patriotycznymi. Mają silną potrzebę zaznaczania polskości i pielęgnowania tradycji. Dbają o żołnierskie groby na brytyjskich cmentarzach.

PAP: Jakie są szanse młodej emigracji na wtopienie się w brytyjską społeczność?

E.W.: Nie wiem, czy trzeba się całkiem wtapiać. Czy Polacy chcą się całkiem wtopić? Też nie wiem. Na pewno rośnie liczba wniosków o przyznanie brytyjskiego obywatelstwa, na wypadek gdyby Wielka Brytania chciała uciec z UE. Akceptowanie obcych i zaprzyjaźnianie to jest na Wyspach powolny proces. Przyspieszają go pewnie dzieci w przedszkolach i szkołach. Kiedy jesteś rodzicem małego dziecka, nie unikniesz kinderbali i wspólnych wycieczek. Ale z drugiej strony trudno sobie wyobrazić bardziej kosmopolityczne miasto niż Londyn. Jak ktoś ma zastrzeżenia do tego, jak tam funkcjonują emigranci, to niech sobie wyobrazi Warszawę z 20 narodowościami i koniecznością porozumiewania się w urzędach 20 językami. To nie do wyobrażenia, zwłaszcza kiedy sobie przypomnimy, jakie emocje wywołuje mała grupa uchodźców z Czeczenii.

Źródło: Polska Agencja Prasowa/Media polonijne, Agata Szwedowicz, 21.11.2015