Back

"Gdziekolwiek mnie rzucisz" - o Polakach na małej wyspie

Artykuł zgodny ze stanem prawnym na dzień: 2015-03-23

- Po dekadzie od początku fali polskiej imigracji na wyspie Man można stwierdzić, że jest to opowieść o sukcesie - uważa Dionisios Sturis, autor książki "Gdziekolwiek mnie rzucisz. Wyspa Man i Polacy. Historia splątania".

PAP: Po lekturze Pana książki wyspa Man jawi mi się jako tolkienowska kraina hobbitów, gdzie wszyscy się znają i przyjaźnią, niczego nie brakuje, a opieka socjalna działa przyzwoicie. Jest bezpiecznie, bo przestępczość jest bardzo niewielka, samochodów nie kradną, bo nie ma, jak ich z wyspy wywieźć, słowem - Man to mały raj pomiędzy Wielką Brytania a Irlandią.

D.S.: To z pewnością nie jest żaden raj. Wyspiarze mają takie same problemy jak ludzie żyjący gdzie indziej. Choć może na małej wyspie łatwiej sobie z nimi poradzić. Na Man bezrobocie jest minimalne, wynosi jakieś 2 proc., ofert pracy jest sporo, choć nie wszystkie bardzo atrakcyjne. Ale każdy mieszkaniec wyspy ma szansę na pracę, a w razie jakiejś katastrofy opieka społeczna nie dopuści do najgorszego. Dotyczy to jednak tylko rodzimych mieszkańców wyspy i przybyszów, którzy mieszkają na niej przez minimum pięć lat. Nie jest więc tak jak w Anglii, gdzie przywileje socjalne przysługują niemal od razu po osiedleniu się. Ale gdy polskim emigrantom, którzy przenieśli się na Man dwa lata wcześniej, urodziło się bardzo chore, wymagające drogiego leczenia i stałej opieki dziecko, to znaleziono dla nich pomoc poza systemem. Lokalne media grzmiały, że to wstyd dla wyspy, że opieka społeczna nie może pomóc ludziom, bo za krótko tu mieszkają. W końcu tej polskiej rodzinie pomogły im osoby prywatne.

PAP: Jak w tym niewielkim, spokojnym raju znajdują się Polacy? W szczycie emigracyjnym, po 2005 roku na wyspie pracowało ponad 4 tys. osób z Polski.

D.S.: To są jedynie szacunki, bo nie ma oficjalnych danych. Informacje tamtejszego ministerstwa pracy są niepewne, bo za jednym zarejestrowanym pracownikiem może stać cała, rozbudowana rodzina. Może też być odwrotnie - w rodzinie dwie osoby pracują na trzy etaty i mają aż sześć pozwoleń na pracę. Jednak z wielu przesłanek można wnioskować, że w latach 2005-2007 na wyspę trafiło około 4 tys. Polaków. Po kilku latach wiele osób wróciło do Polski, ale wkrótce potem, gdy okazywało się, że ojczyzna nadal nie spełnia pokładanych w niej nadziei, spora część tej grupy wróciła na Man. Myślę, że teraz na wyspie mieszka około 1,5 do 2 tys. Polaków.

PAP: Czy na Man są też inni imigranci?

D.S.: Ludność wyspy to ko. 80 tys. osób. Manxowie, tacy z dziada pradziada, to tylko ok. 40 proc. populacji, więc nie tak dużo. Wśród nowych osiedleńców wielu jest Anglików, trochę Szkotów i Irlandczyków. Na Man zamieszkali też Filipińczycy, Hindusi, niewielka grupa Portugalczyków i emigranci z RPA. Najnowsza fala emigracji, która trwa od 10 lat, to Polacy, Czesi, Słowacy, Litwini, Łotysze a także Rumuni i Bułgarzy. W tej ostatniej grupie emigrantów Polaków jest najwięcej.

PAP: Czy Polacy wtapiają się w społeczność wyspy, czy też tworzą emigranckie getto?

D.S.: Nie ma polskiego getta, jakie znamy z innych krajów. Niektórzy Polacy faktycznie wolą trzymać się razem i mieszkają blisko siebie, w sąsiednich dzielnicach stolicy - Douglas, ale brak jest infrastruktury, która ułatwiałaby życie poza lokalną społecznością – nie ma polskich szkół, polskich mediów, polskich restauracji. Chcąc nie chcąc, trzeba się integrować. Dla większości bohaterów mojej książki ta asymilacja to wielka wartość – zawiązują się przyjaźnie, powstają mieszane związki. Początkowo imigranci wspólnie wynajmowali mieszkania czy pokoje w prywatnych domach, żeby było taniej i żeby więcej można było zaoszczędzić, ale i to się zmienia. Za pokój trzeba było niegdyś płacić 50 funtów tygodniowo, czyli tyle, ile mniej więcej wynosiła dniówka. Zostawało dużo. Teraz zostaje trochę mniej, bo czynsz za mieszkanie jest odpowiednio wyższy, ale rodzina zyskuje prywatność.

PAP: Ile czasu potrzeba, żeby otrząsnąć się z ekscytacji nowością warunków i zacząć myśleć w ten sposób?

D.S. To zawsze jest kwestia bardzo osobista, ale z moich doświadczeń i obserwacji wynika, że dwa lata to okres, gdy człowiek przywyka do funkcjonowania w innej rzeczywistości, innym języku, innej pogodzie. Na początku, cała ta nasza mała "polonijka" jechała na tym samym wózku: wszyscy pracowaliśmy w mało prestiżowych miejscach, w małżowni, na zmywakach, za barem, na budowie, w firmach sprzątających. Po dwu latach zaczęły się pojawiać różnice między tymi, którzy przyjechali na wyspę z Polski z pewnym kapitałem wykształcenia, a tymi, którzy go nie mieli. Ci ostatni w większości zostali przy najprostszych pracach. Nie nauczyli się języka, nie próbują się asymilować, choć trzeba przyznać, że nie zawsze jest im źle - mają stałą, stabilną pracę. Można dobrze żyć na obrzeżu społeczeństwa, tak jak jeden z moich bohaterów, Robert. Imigranci z wykształceniem, tak jak Julka, Grzesiek czy Magda, po kilku latach najczęściej znajdowali sobie lepszą pracę, łatwiejszą, lepiej płatną, zgodną z ich zainteresowaniami. Myślę, że po dekadzie można chyba stwierdzić, że historia polskiej imigracji na wyspie Man jest opowieścią o sukcesie.

PAP: A co się dzieje z ich dziećmi?

D.S.: Na wyspie nie ma dla nich osobnych szkół, dlatego polskie dzieci uczą się wspólnie ze swoimi lokalnymi rówieśnikami. Jeśli mają trudności w komunikacji, pomagają im Polki, zatrudniane w szkołach przez rząd. Dzieci najczęściej szybko opanowują język, przeważnie szybciej niż rodzice. Pojawiają się takie problemy, że dziecko już mówi bardzo dobrze po angielsku i wstydzi się rodzica, który mówi słabo, z silnym akcentem. Pewnie dopiero następne pokolenie będzie z sentymentem celebrować swoje polskie korzenie. Bywa jednak, że polskie dzieci, szczególnie te urodzone już na wyspie, maja problem z… językiem polskim, z gramatyką i ortografią i mogą mieć poważne trudności, gdy rodzice zarządzą powrót do Polski.

PAP: Pisze Pan, że na wyspie Man na naszych oczach trwa bardzo ciekawy proces budowania tożsamości, szukania korzeni. Czy Manxowie wolą odwoływać się do tradycji celtyckiej czy wikińskiej?

D.S.: Przez długi czas odwoływanie się na wyspie Man do tradycji celtyckich było źle widziane przez Wielką Brytanię, ponieważ stawiało wyspę wśród podkreślających swoją niezależność krain jak Walia, Szkocja czy Irlandia. Kiedy obchodzono 1000-lecie Tynwaldu, czyli miejscowego parlamentu - dyskutowano ten temat, bo tradycja Tynwaldu jest w gruncie rzeczy celtycka, choć to wikingowie go zinstytucjonalizowali, wprowadzili coroczne zjazdy. W 1979 roku wygrała opcja wikingów. Wybudowano łódź, która przypłynęła na Man z Norwegii, zaproszono także tamtejsze władze. W tym samym czasie jednak na Man coraz głośniejsi byli młodzi buntownicy, którym nie podobało się, że rząd przemienia wyspę w raj podatkowy, że zaprasza bogaczy z Anglii czy Szkocji, których pieniądze windowały ceny ziemi i nieruchomości. Uważali, że nowi przybysze za nic mają sobie miejscowe tradycje, że interesuje ich jedynie to, że od swoich wielkich fortun nie muszą płacić podatków. Ta kontestacja była swego rodzaju terroryzmem.

PAP: Ruch terrorystyczny na wyspie Man?

D.S.: Na miarę warunków malutkiej wyspy. Ofiarą miejscowych buntowników padła na przykład zamożna Brytyjka, która kupiła wielką willę nad morzem i zablokowała przechodzącą przez posiadłość ścieżkę na plażę. "Terroryści" regularnie rozsypywali słomę na podjeździe do jej domu, utrudniając jazdę samochodem. I właśnie tamten ruch młodych buntowników odwoływał się do celtyckich korzeni wyspy, podkreślał wspólnotę Manxów ze Szkotami i Irlandczykami. Teraz dawni "terroryści" rządzą wyspą, się członkami establishmentu, jak Phil Gawne, który niegdyś siedział w więzieniu za podpalenie budowanego domu bogatych Anglików, a dziś jest posłem do Tynwaldu i ministrem rolnictwa. Gdy ludzie, jak on doszli do władzy, zadbali na przykład o odrodzenie gaelickiego celtyckiego języka Manx, który UNESCO w pewnym momencie uznało za wymarły. Powołali szkołę, gdzie uczy się tylko w Manx, każdy może się zapisać na kurs tego języka, lub też na zajęcia z ludowych tańców czy pieśni. Coraz więcej książek tłumaczonych jest na manx, organizowane są kulturalne festiwale, które poskreślają dawne tradycje.

PAP: W pobliskiej Anglii wytworzyła się sytuacja, że są dwie grupy żyjących tam Polaków: stara emigracja z czasów powojennych, wrośnięta w społeczeństwo i wcale nie tak czule nastawiona do nowych emigrantów. Czy Polacy po wojnie osiedlali się także na Man?

D.S.: Były to nieliczne przypadki. Na Man "starej" emigracji właściwie nie ma. Zbierając informacje o Polakach na tej wyspie natrafiłem jednak na cudowną, romansową historię. Dałem w gazecie ogłoszenie, że szukam kontaktu z Polakami i zbieram informacje o nich. Wśród niewielu odpowiedzi był list napisany ręcznie przez ponad 80-letnią panią Dorothy. W 1943 roku, jako młodziutka dziewczyna, zakochała się w polskim lotniku z oddziału RAF-u stacjonującego na wyspie. Ta miłość była bardzo krótka - znali się tylko trzy miesiące, widywali się w weekendy, chodzili na tańce. Potem Stanisław - bo tak nazywał się ukochany Dorothy - wyjechał, przesłał jedną kartkę pocztową i więcej się nie odezwał. Dorothy całe życie wspominała go z wielką czułością, wyszła potem za mąż, ale ciągle czekała na znak od Stanisława. Ta sprawa była dla niej niezamknięta. Poprosiła mnie o pomoc w odnalezieniu go, co nie było proste, bo źle zapamiętała nazwisko ukochanego. Miejscowe muzeum zdigitalizowało wszystkie gazety, które ukazywały się na wyspie od XVIII wieku. W tym zbiorze natrafiłem na sporo informacji o polskich żołnierzach, zidentyfikowałem aż trzech lotników - Stanisławów.

PAP: Trafił pan też na całą serię opowieści pokazujących, jak w latach 50. mieszkanka Man mogła Polskę postrzegać.

D.S.: Córka pani Rosy Roberts, krawcowej z Douglas, wyszła za mąż za Polaka i osiadła w Łodzi, później zaś przeniosła się z rodziną do Opola. Matka kilka razy ją odwiedziła, a po powrocie wygłaszała odczyty o Polsce dla członkiń kółka parafialnego. Rosa opowiadała o odbudowie Warszawy, tłoku w autobusach, tradycjach świętowania, elegancji Polek, ekstremalnych mrozach zimą oraz olbrzymich kniejach zamieszkałych przez dziką i groźną zwierzynę. Polska była dla Rosy Roberts przyjemnie egzotycznym miejscem. Dla Polaków wyspa Man nadal jest właśnie taka.

Źródło: Polska Agencja Prasowa/Media polonijne, Agata Szwedowicz, 12.02.2015